Przez bardzo dobry i obfite śniadanie przygotowane przez naszą gospodynię (chinkali, pierwszy raz nie daliśmy rady zjeść wszystkiego) nasz start trochę się opóźnił. Drogą nr 70, która jak zwykle na mapie była zaznaczona jako jedna z głównych, a w rzeczywistości polna, dziurawa droga, wyglądająca jak u nas drogi dojazdowe na pole, jechaliśmy ponownie w stronę gór. Szeroka prawie plaska dolina, oświetlona porannym słońcem, zapowiadała miły dzień.
więcej na www.BylismyTam.pl
Góry Wielkiego Kaukazu coraz szybciej się do nas zbliżały i gdy byliśmy już u ich podnóża droga skręciła w prawo i ni stąd ni zowąd pojawił się asfalt. Dobry asfalt!
Nie minęło wiele ponad godzinę od naszego startu jak ujrzeliśmy pierwszy punkt dzisiejszej trasy ruiny miasta Gremi (გრემი).
Miasto tu istniało bardzo krótko, jedynie 150 lat i było w tym czasie stolicą Kechetii, którą po najeździe i zniszczeniu przez Persów, przeniesiono do Telavi. Ruiny miasta mają imponująca powierzchnię 50 ha, jednak nie wiele z niego pozostało. Jedynym namacalnym i udostępnionym do zwiedzania obiektem jest wieża zamkowa i kaplica. Z zewnątrz zamek stojący jak zwykle na stromym zboczu prezentuje się imponująco. Niewielka, stara kaplica, prezentowała na ścianach wspaniałe, ale dość zniszczone freski, nawet dla takich laików (nie wszyscy bo w śród nas była specjalistka od sztuk pięknych – Karolina) jak my było to coś imponującego. W dzwonnicy otwarto muzeum – jedyne gdzie musieliśmy kupić bilet podczas całej naszej wyprawy. Można tu obejrzeć kilka pustych sal, studnię i wejść na wysoką wieżę z której rozpościera się piękny widok z Telavi w tle. Piękny i jednocześnie tego dnia niepokojący. Słonce wzeszło już wysoko i rozgrzało mocno powietrze, które aż falowało i załamywało się pod wpływem promieni, sprawiając wrażenie fata morgany. Źle to wróżyło dalszej drodze na otwartej przestrzeni w pełnym słońcu.
Ruszyliśmy w kierunku Monastyru Nekresi (ნეკრესი), który już z daleka było widać na wysokiej ścianie masywu po lewej stronie drogi.
Niestety góry, które były na północy nie zasłoniły nam słońca, wiec nasza droga biegła w czterdziestostopniowym skwarze, praktycznie bez cienia. Droga zaczęła gwałtownie piąć się w górę. Zostało nam około dwóch kilometrów do monastyru, ale ponad 200 metrów jazdy w pionie. Ponieważ mieliśmy dzisiaj jeszcze w planach dużo jazdy, a słonce było straszne, postanowiliśmy poczytać o nim w przewodniku i gdy okazało się, że nie jest ona aż tak ciekawy obiekt, zawróciliśmy do głównej szosy.
Ponieważ, notorycznie brakowało nam czasu, a termin końca wyprawy niemiłosiernie się zbliżał, trzeba było przeprowadzić nową kalkulację, celów i możliwości. Do granicy z Azerbejdżanem, do której zostało nam około 50 km, z licznymi podjazdami, czyli cały dalszy dzień jazdy rowerem. Jeśli poświęcimy go na dojazd zabraknie nam czasu na Armenię. Podjęliśmy decyzję, że złapiemy busa i te 50 km podjedziemy. Niestety łatwiej powiedzieć niż zrobić. Na co dzień mijało nas wiele samochodów ciężarowych, a tego dnia jak na złość wszytko jechało w przeciwną stronę. Co prawda zatrzymywało się trochę samochodów w naszym kierunku, ale za małych jak na nasze potrzeby. Postanowiliśmy zadziałać podstępem. Na drodze zostawiliśmy naszą ładniejszą część ekipy z rowerami, a chłopaki stanęli tak aby nie było ich zbytnio widać. Wkrótce zatrzymał się Transit. Miał jechać przez Kvareli do Lagodeki czyli dokładnie tam gdzie chcieliśmy się dostać. Trochę zaskoczony kierowca i jego pomocnik dali się namówić na zabranie rowerów, bagaży i Piotra z Krzyśkiem. Więcej do tego samochodu się nie zmieściło. Upchani jak sardynki pojechali. Kolej na resztę ekipy. Pomyśleliśmy sobie, że sześć osób już bez rowerów i bagaży będzie dużo łatwiej zmieścić do jakiegoś środka transportu. W końcu po niedługim czasie złapaliśmy kolejnego dostawce towaru. Co prawda nie jechał aż do Lagodeki a tylko do Kvareli, ale było to w naszym kierunku, więc szybko zapakowaliśmy się do ciemnej budy z tyłu samochodu i zadowoleni ruszyliśmy. W ciasnym, dusznym i trzeszczącym samochodzie nie jechaliśmy długo. Gdy po kilku minutach samochód się zatrzymał i ostre światło słoneczne wpadło do środka. Kierowca poinformował nas, że jest na miejscu i musimy wysiadać.
Problem w tym, że Kvareli było po drugiej stronie szerokiego rozlewiska wyschniętej rzeki. Kierowca wskazał nam palcem na drugi brzeg leżący dobry kilometr w linii prostej i poszedł. Staliśmy tak na odludziu zastanawiając się w ogóle jak i gdzie iść. Z daleka było widać przejeżdżające przez koryto rzeki samochody i jakiś mostek. Poszliśmy w tym kierunku. Mostek, okazał się prowizoryczną kładką wzdłuż gazociągu. W dole pod kładką na szarych wyschniętych kamieniach, pośród brudnej, zamulonej wody płynącej kilkoma strumieniami leżały krowy. Zastanawiało nas co one tam robiły. Dojście w upale do głównej drogi i znalezienie transportu w Kvareli zajęło nam ponad godzinę. Byliśmy zmęczeni i zdenerwowani, szczególnie, że ten sam samochód zobaczyliśmy na rynku w Kvareli, więc czemu nas tu nie przywiózł? W końcu natrafiliśmy na koleiny bus i po krótkiej negocjacji ustaliliśmy, że za 50 lei dojedziemy do granicy, gdzie już pewnie na nas czekają rowery z Piotrem i Krzyśkiem. Kierowca podjechał jeszcze na chwilę do domu po dokumenty, przyniósł nam całą reklamówkę winogron i ruszyliśmy w pogoń za rowerami. Rozsiedliśmy się wygodnie w busiku, co prawda na podłodze, ale było milo i wygodnie. Ledwo co ruszyliśmy, gdy zadzwonił telefon Szymona. To chłopacy. Okazało się, że oni też mają problem. Kierowca wysadził ich z rowami na drugim końcu Kvareli. Chwilę później, minęliśmy ich na stacji benzynowej. Trudno było ich nie zważyć. Osiem rowów i wielka sterta bagaży. Ostre hamowanie i trzeba było rozwiązać problem zapakowania wszystkiego do naszego busika, który nie był największych rozmiarów. Na szczęście miał on na dachu bagażnik, a kierowca był na tyle zorganizowany i chętny do współpracy, że udało się wszytko upchać. Po raz kolejny ruszyliśmy do granicy. Chyba, tego dnia nie mieliśmy szczęścia do transportu, albo pisane ma było jechać rowami. W połowie drogi, usłyszeliśmy ostry strzał, bus zaczął hamować i zjechał na pobocze. Kolejna guma, tym razem w samochodzie. Co prawda koła w rowerze zmienia się łatwiej, ot i z tym sobie poradziliśmy. Krótko po piętnastej byliśmy na granicy. Jeszcze na pożegnanie kierowca poradził nam abyśmy uważali na Azerów i za bardzo im nie ufali. Potraktowaliśmy to ostrzenie dość obojętnie, bo wiedzieliśmy jaki problem dzieli te dwa narody.
Przejście graniczne znajduje się na stromym wzniesieniu na zboczu góry. Odprawa gruzińska jak zwykle szybka i sprawna. Na moście granicznym już z daleka widać wielką bękitno-czerwono-zieloną powiewająca flagę Azerbejdżanu, z białym półksiężycem na środku, co wskazywało na to, że wjeżdżamy do kraju muzułmańskiego.
Tutaj niestety zaczęły się schody i dokładna kontrola dokumentów w tym wiz, bagaży i rozpytywanie o to skąd, do kąt, po co. Trochę jak kiedyś na naszych granicach. Oczywiście nie obeszło się bez pytań o Armenię, czy tam jedziemy, czy byliśmy, czy mamy ich mapy lub produkty. Byliśmy na to przygotowani i na wszystkie pytania o Armenię zaprzeczaliśmy. Azerbejdżan i Armenia są w stanie wojny, bo jedni drugim zarzucają okupację swoich terenów. Z twego powodu nie ma między nimi przejść granicznych, co nam bardzo utrudniło podróż, a w przypadku Azerbejdżanu nie wolno tam wjechać z pieczątka Armeńską w paszporcie. W końcu po ponad czterdziestu minutach i prześwietleniu bagaży, mogliśmy ruszyć przed siebie.
Pierwsze co nam się rzuciło w oczy to znacznie lepszy stan dróg, jednak nadal daleko odbiegający od jakości europejskiej, czy nawet polskiej oraz zupełnie inne reklamy. Mało reklam przy drogach, a jak już są to raczej bardziej prospołeczne niż komercyjne (np. dziecko + zapałki = pożar – skąd my to znamy). W mijanych wsiach, wszystkie płotki i murki wyglądały tak samo, a ludzie przy nich stojący równie miło nas witali jak w Gruzji.
Po godzinie byliśmy w Balakən, pierwszej większej miejscowości na terenie Azerbejdżanu.
Rozglądaliśmy się za noclegiem. Taksówkarze stojący na głównym placu, jako że byliśmy ludźmi z zachodu wskazali nam czterogwiazdkowy hotel, przy głównej ulicy. Niestety nie na nasze kieszenie. Tutaj też zaczęły się nasze pierwsze problemy logistyczne. Szybko zwrócono nam uwagę, że w Azerbejdżanie mówi się po rosyjsku, ewentualnie po azersku i angielski nie jest tu mile widziany. W końcu udało nam się znaleźć lokalny hotel. Słowo hotel w tym przypadku to słowo dużo na wyrost. Pełnił on rolę oficjalnego hotelu, ale raczej kilkadziesiąt lat temu, a dzisiaj w pozostałościach, które nie uległy zmianie od lat, funkcjonuje coś z poprzedniej epoki. Cały budynek był pusty. Brak obsługi, nikogo w recepcji. Dopiero gdy nasza wizyta narobiła przed wejściem trochę zamieszania, ktoś poinformował, kogoś, że ktoś coś chce … i zjawiło się dwóch panów z obsługi. Wewnątrz atmosfera wprost z PRL. Ciemne i brudne korytarze. Meble, krzesła, zasłonki nie wymieniane od wielu lat. Nawet ceny nie uległy tu minom od lat. 7 manatów za nocleg (około 18 złotych). Po wejściu do pokoi przenieśliśmy się do innej epoki. Epoki surkomunizmu. Młodsi z grupy, którzy nie pamiętają już „ładu socjalistycznego” zastanawiali się o co chodzi, ale starsi z nas od razu przypomnieli sobie zakładowe ośrodki wczasowe do których jeździli z rodzicami. Jednak to była zdewastowana wersja „hard”. Łazienki nawet zatwardziałych zwolenników byłego ustroju zniechęciły by skutecznie do wspomnień, a już tym bardziej do korzystania z ubikacji czy prysznica. Brudne, obdrapane ściany, zdewastowana armatura. Kąpiąca z prysznica woda na zapadnięta podłogę. Wykąpaliśmy się szybko, choć nasz brud i smród niewiele odbiegał od brudu obrzydliwej łazienki. Obsługa kręciła się bez celu po obiekcie, a na wszelkie uwagi awarii miała jedną odpowiedź – nie rabotajet. Najbardziej jednak interesował ich nasz stosunek do Rosjan. Zadali nam takie pytanie wprost, od razu przy meldunku i płaceniu. Wybrnęliśmy z tego jakoś dyplomatycznie, co nie zniechęciło ich do wyjaśnienia nam, że w Azerbejdżanie bardzo lubią Rosjan i nie wskazane jest ich krytykowanie oraz okazywanie niechęci do ich wielkiego sąsiada. W zasadzie oni mentalnie chyba jeszcze nie zorientowali się, że od ponad dwudziestu lat nie są już częścią Związku Radzieckiego.
Nasza egzotyczna – europejska grupa była dla mieszkańców duża ciekawostką i zaraz przed hotelem zebrała się grupa gapiów i cwaniaków którzy wyczuli interes. Taksówkarze zaproponowali nam kurs do restauracji gdzie mieliśmy za dwa manaty najeść się, a kurs z bankomatem po drodze miał kosztować jednego manata. Starą, ale zadbaną Ładą pojechaliśmy za miasto (jak by w mieście nie było) na stację do bankomatu i z stamtąd z powrotem do restauracji. Niestety z jednego manata zrobiło się nagle pięć manatów za kurs. Nasza dość ostra sprzeczka skończyła się na zaangażowaniu tutejszej grupki mężczyzn, którzy skutecznie przekonali nas do zapłaty żądanej kwoty. Dodatkowo ich dużą agresję wzbudziły próby rozmowy po angielsku. Nie mieliśmy ochoty na przepychanki wiec zapłaciliśmy i poszliśmy jeść. Zapowiadany duży obiad za dwa manaty skończył się na niewielkiej przekąsce za 4,5 manata. To całkowicie zniechęciło nas do dalszego ponawiania tego ciekawego miasta i ludzi. Kolorowe, oświetlone ulice, sprawiały wrażenie całkiem nowoczesnego miasta. Jednak zaraz za fasadą domów i drzwiami lokali otwierał się świat biedy, chaosu i nieufności do obcych. Już od granicy czuliśmy za swoimi plecach niewidzialną postać, która kontroluje każdy nasz ruch. Strach tych ludzi przed inną kulturą najbardziej rzucił się nam w oczy, a w zasadzie w uszy, gdy w cukierni kilak metrów od dużego nowoczesnego hotelu, młody chłopak, nie umiał, nie mógł lub nie chciał umieć żadnego słowa po angielsku. Zakupy w towarzystwie kroczących za nami i obserwujących każdy nasz krok grupki młodych ludzi nie dawały nam komfortu psychicznego. Na dodatek, nie wszyscy z naszej ekipy zdali sobie strawę z powagi sytuacji i puściły nam trochę nerwy. Skończyło się kłótnią w naszej grupie i cichymi godzinami. Do hotelu wróciliśmy już w całkowitej ciemności.
Nad ranem obudził nas donośny głos muezina z pobliskiego meczetu. Zaraz po śniadaniu skorzystaliśmy z okazji i odwiedziliśmy meczet. Dla dużej części grupy była to pierwsza okazja do poznania świątyni muzułmańskiej. Jak się przekonali, prócz pewnych różnic wizualnych, nie ma wielkiej różnicy w dwóch wiarach chrześcijańskiej i muzułmańskiej. Wszytko opiera się na wierze w jednego – wspólnego boga, a interpretacja tej wiary to już tylko kwestia narzucona przez innych ludzi, uważających się za autorytet.
Jadąc na Kaukaz wydawało nam się, że kraje tam znajdujące się podobnie jak kraje np. słowiańskie, są do siebie bardzo podobne. Mają podobną religię, kulturę, gościnność, gospodarkę … Jednak okazało się, że wystarczy przekroczyć granicę i ludzie żyjący od siebie kilkanaście kilometrów, nie mający obecnie większego problemu z przemieszczaniem się, są od siebie tak różni. Gruzini proeuropejscy, chrześcijanie, z indywidualnym pismem, gościnni, otwarci. Azerowie prorosyjscy muzułmanie, z łacińskim pismem, dość zakompleksieni, mało uczynni, cwaniakowaci.
więcej na www.BylismyTam.pl
Mamy jednak nadzieję, ze nasze spostrzeżenia były mylne i pokierowane tylko przypadkowym zbiegiem okoliczności i spotkanymi ludźmi. Gdybyśmy mieli więcej czasu na pewno okazali by się tak samo gościnni i uprzejmi jak Gruzini.