Noc w miarę przyzwoitych warunkach i przyzwoite jedzenie sprawiły, że rano mimo pochmurnej pogody byliśmy w dobrych nastrojach i pełni ochoty do dalszej jazdy. Szukaliśmy jeszcze dość długo poczty, aby wysłać pocztówki. Mimo, że Tieneti to małe miasteczko i ludzie chętnie nam wskazywali drogę, to jakoś poczty nie mogliśmy znaleźć. W końcu w małej uliczce, w szarym, niepozornym budynku znaleźliśmy pocztę. W zasadzie punkt pocztowy, nad drzwiami maleńkie logo Georgia Post. W tym kraju instytucja poczty prawie nie istnieje. Ceny wysyłki zwykłej pocztówki – którą najpierw trzeba gdzieś zdobyć (ale nie bardzo wiadomo gdzie), to w przeliczeniu 8 zł. Od razu odechciało nam się wysyłać.
więcej na www.BylismyTam.pl
Tam zaraz skończył się asfalt i zaczęła brukowa droga kamienna. Z jednej strony nie spodziewaliśmy się takiej słabej drogi, z drugiej jednak mając wcześniejsze doświadczenie nic nas już nie dziwiło. Nawet wielkie stado owiec prowadzone całą szerokością doliny, przez kilku pasterzy na koniach i z biegającymi dookoła psami. Pasterze ci wyglądali jakby cały swój dobytek dźwigali na koniach. Droga wiła się łagodnymi dolinami i wzgórzami, które nie sprawiły nam większego problemu. Droga, mimo, że nie była równa, nie była na szczęście kamienista, a po twardej ubitej ziemi całkiem przyjemnie sie jechało, szczególnie, że pogoda się wypogodziła, wyszło ładne słońce i zrobiło się naprawdę ciepło.
Gdy tak sobie jechaliśmy przy drodze zauważaliśmy drogowskaz do jakiejś atrakcji turystycznej. Postanowiliśmy oczywiście ją poznać. Niestety podjazd był bardzo stromy. Tak stromy, że gdy Michał mocniej nacisnął na pedały zerwał łańcuch. Gdy męczył się z naprawianiem, my zostawiliśmy koło niego rowery i wdrapaliśmy się na górę. Kompleks pałacowy z murami obronnymi, wieżami i kościołem z XI wieku, był imponujący, niestety też mocno zniszczony. Jedynie maleńki kościółek nosił ślady remontu. Raczej nikt za bardzo się tymi obiektami nie zajmował, krzaki i chaszcze zarastały wszytko, a mury budynków sprawiały wrażenie jak by się miały zaraz zawalić.
Dalej droga prowadziła już po otwartej przestrzeni, wzdłuż rzeki Ilto do miasteczka Akhmeta (ახმეტა). Miasteczko to a w zasadzie większa wioska, było bardzo ładne. Duże, stare ale bardzo zadbane domy, z zdobionymi werandami. Przed bramami siedzieli starsi ludzi i dyskutowali, a gdy przejeżdżaliśmy z zaciekawieniem przyglądali się przybyszą, oczywiście radośnie nas pozdrawiając. Takie miłe spotkanie najbardziej przydało się Maciejowi gdy złapał gumę, a pompka była daleko w przodzie. Zanim się zorientowaliśmy, Gruzini pożyczyli mu pompkę samochodową. Zrobiło się strasznie gorąco. Nigdzie na drodze nie było cienia. Pot lal się nam po plecach.
Droga biegła prosto jak strzała, między sadami brzoskwiniowymi. Dopiero przed samym Alaverdi (ალავერდი) ostro skręciła i naszym oczom ukazała się największa w Gruzji katedra.
Podobno jej założycielem był mnich Józef, jeden z „trzynastu ojców syryjskich” – założycieli chrześcijańskiego kościoła kaukaskiego, który jest jednym z najstarszych chrześcijańskich kościołów na świecie. Za wysokimi i robiącymi wrażenie murami, w licznych budynkach wokół katedry mieszka episkopat kościoła gruzińskiego (najwyższe władze kościelne). Sama wielka katedra wewnątrz jest w dość pusta i surowa. Nie licząc kilku bardzo ciekawych i mocno zniszczonych fresków na ścianach. Wysokie kolumny podtrzymujące kamienne sklepienie sprawiają wrażenie, że sufit znajduje się tak wysoko, że ledwo widać jego szczegóły. Staraliśmy się uchwycić na zdjęciach surowy i bogato zdobiony charakter ścian świątyni, ale mocno nam w tym przeszkadzał mnich stojący przy drzwiach i pilnujący aby nie robił zdjęć. Katedra z zewnątrz wraz z wysoką strzelistą kopuła wyglądała trochę jak zrobiona z klocków, wykonanych z nowych równych bloków kamiennych. Najciekawiej cały kompleks wyglądał z szosy, na tle ciemnych gór.
Naszym celem tego dnia było Telavi (თელავი), stolica Kacheti, z jej wielkim pałacem i twierdzą.
Niestety po dość mozolnym i długim podjeździe do miasta, okazało się, że kompleks jest od trzech lat w remoncie i nie można do niego wejść. Pozostało nam tylko zobaczyć potężne mury z zewnątrz, coś zjeść i poszukać noclegu. Mimo, że miasto jest dość duże, a główne ulice i place wyglądem przypominają europejskie miasta, nie mogliśmy znaleźć żadnej restauracji. W końcu wylądowaliśmy pod parasolkami i zjedliśmy dość przyzwoity posiłek z chinkali i chaczapuri. W międzyczasie Piotr z Szymonem namierzyli pokoje na nocleg, a Agnieszką – nasz specjalista od języka rosyjskiego – wytargowała śniadanie w cenie.
więcej na www.BylismyTam.pl
Można powiedzieć, że każda nasza noc była specyficzna. Jeśli jednak można stopniować tą specyfikę, to dom w którym zamieszkaliśmy tej nocy może spokojne zająć jedno z czołowych miejsc, dziwaczności. Niedaleko do centrum w bocznej uliczce świat wyglądał już zupełnie inaczej. Bieda, zaniedbanie i tak zwane „niechciejstwo” sprawiały, że domy trzymały się na przysłowiowe słowo honoru. Gospodarze udostępnili nam całe piętro, które przypominało sale starego szpitala. Z werandy wchodziło się do dużego pokoju gdzie jedno obok drugiego stały prycze szpitalne. Pooddzielane gdzie niegdzie wiszącymi firankami czy zasłonami. Dalej w głębi odkryliśmy ciemny korytarz z kolejnymi podobnymi pokojami. Z jednej strony ciekawie z drugiej strasznie. Przez chwilę mogliśmy się poczuć jak w „domu wariatów”. A może w końcu byliśmy u siebie, bo kto z nas nie jest wariatem, choć od czasu do czasu.