Brunei maleńkie państwo, wdzierające się między dwa borneańskie stany Malezji Sabah i Sarawak podobnie jak inne bogate kraje z władzą absolutną (Monako, Watykan, Katar…) budzą wyobraźnię, szczególnie wśród społeczności z drugiego końca świata. Praktycznie cała wiedza na ich temat oparta jest na przekazach medialnych, często specjalnie podkreślających sensacje i inność do naszego świata.
Tak samo my mając skąpą wiedzę na temat Brunei i panujących zwyczajów jechaliśmy tu z wielkim zaciekawieniem i niepewnością. Naczytaliśmy się na jego temat różnymi informacjami w internecie. Z reguły powtarzające się hasła na temat bogactwa sułtana i radykalizmu islamskiego. Mieliśmy się właśnie przekonać jak łatwo na odległość manipulować opiniami o innym kraju.
Zacznijmy od tego jak w ogóle dostać się do Brunei, bo po komentarzach w internecie można by wywnioskować, że jest to bardzo skomplikowane. Dość rzadko się zdarza aby turyści przyjeżdżali wyłącznie w celu odwiedzenia Brunei. Najczęściej Brunei odwiedzane jest podczas zwiedzania Borneo, jednej z największych wysp na Świecie. Dokładniej podczas przejazdu z jednej prowincji Malezji do drugiej.
Sam podział wyspy jest bardzo specyficzny, kompletnie niezrozumiały, a na pewno utrudniający kontakt i rozwój między prowincjami malezyjskimi. Dwie trzecie Borneo to dziewicze, niedostępne lasy Indonezji. Gdzie nie ma praktycznie dróg, i połączenia drogowego z częścią Malezyjska. Cześć Malezyjska to dwa stany, które stanowią jakby oddzielne twory ekonomiczne i administracyjne. Do tego stopnia, że na granicy między nimi dokonana jest odprawa i kontrola. Właśnie między te prowincje wciśnięte są dwa kawałki maleńkiego Brunei.
brunei_mapa Głównym problemem dla turysty jest komunikacja czyli jak przejechać z jednej prowincji do drugiej, a konkretnie z Kota Kinabalu do Miri lub odwrotnie. Wbrew pozorom nie jest to takie proste i jeśli ktoś tak jak my planuje taką podróż powinien się przygotować i ją zaplanować, a wtedy sprawnie i bez niespodzianek odbędzie drogę i przy okazji pozna Brunei.
W zasadzie są cztery sposoby podróży:
1 – szybki i niezbyt tani – to lot samolotem, pół godziny plus odprawa za około 150-200 MYR (w zależności z jakim wyprzedzeniem kupimy bilet).
2 – długi, nudny, drogi dla leniwych – kursuje prywatna linia autobusowa, która za 100 MYR przewiezie nas na całej trasie. Jednak wiąże się to z wielokrotnym pokonywaniem granicy i żmudnymi odprawami (Sabah – Sarawak wewnątrz malezyjskie, Malezja-Brunei, Brunei-Malezja, Malezja-Brunei i Brunei-Malezja) To nie żart spójrzcie na mapę. Mimo dwukrotnego pobytu w Brunei nie ma możliwości jego poznania. Autobus się tam nie zatrzymuje.
3 – naszym zdaniem najlepszy, bo niezbyt drogi, ale podzielony na dwa dni, dająca możliwość zwiedzenia Brunei – dopiero z dzisiejszym doświadczeniem wiemy że zrobiliśmy błąd, że z niego nie skorzystaliśmy.
Pokrótce, płyniemy promem z Kota Kinabalu do Brunei (z przesiadką na wyspie Labuan) – o czym za chwile, bo tą cześć pokrywa się z naszą drogą. Następnie zwiedzamy Brunei i zostajemy na noc, a rano lub po południu wsiadamy do jednego z dwóch autobusów jadących z głównego dworca Bandar Seri Begawan (BSB) do Miri – 11:00 i 15:00. Bez zostania na noc nie ma szans zdążyć z promu na autobusy o czym za chwilę w naszej relacji.
Nasza wersja czyli czwarta miała kilka wad i jedną wielką zaletę. Niestety nie mieliśmy czasu na poznanie zabytków Brunei, ale za to mieliśmy okazję poznać jego mieszkańców i wyrobiliśmy się w jeden dzień.
A zaczęło się tak niewinnie.
W Kota Kinabalu wykupiliśmy bilety na poranny (8:00) prom do Brunei, gdzie miał przybić o 13:30. Koszt 60 MYR (+opłaty portowe 12MYR). Prom odbił planowo, z dużej turystycznej przystani. Prom to trochę za dużo powiedziane, duża zamknięta i strasznie zimna łódź (Azjaci lubują się w podkręcaniu klimatyzacji na maksa), coś w stylu wodolotu. Z ciasno poupychanymi siedzeniami i stertą walizek w przejściu. Jedyna rozrywka dla podróżnych których była około połowa miejsc, to szumiący mało ciekawy film. Niestety na pokład nie można było wyjść, bo takiego nie było. Małe okna tuż nad powierzchnią wody, były tak brudne, że ledwo było coś przez nie widać.
Bilety wydawały nam się dość dziwne bo składały się z dwóch części. Po trzech godzinach wiedzieliśmy dlaczego. prom_bruneiProm nie płynie bezpośrednio do Brunei tylko na malezyjską wyspę Labuan 25 km od wybrzeży Brunei, skąd po dwóch godzinach mieliśmy się przesiąść na kolejny prom (w cenie biletu) do Muara w Brunei. I tak zamiast być o 13:30 w Brunei jak na bilecie, to my dopiero o tej porze odbijaliśmy z Labuan, aby ostatecznie być w Brunei o 15:00.
Muara jak na jedyny morski port pasażerki, jednego z najbogatszych państw świata wyglądał skromnie, a w zasadzie bardzo skromnie. Blaszany barak z pomostem, jedna hala odpraw. Jedynie kolorowo ubrana dość liczna obsługa – straż graniczna mogła sugerować wyjątkowość tego miejsca. Port oddalony jest od dworca autobusowego, na który mieliśmy się dostać w Bandar Seri Begawan, stolicy Brunei o jakieś 20 km. W tym momencie z dworca odjeżdżał drugi i ostatni autobus do przygranicznej Seri. Wcześniej w internecie sprawdziliśmy jak kursuje komunikacja miejska w Brunei. Około kilometra od portu miał być przystanek autobusowy, w kierunku którego się udaliśmy. Niestety łatwiej powiedzieć niż zrobić. Szeroka dwu pasmowa droga praktycznie pusta. Nad nami skwar czterdzieści stopni. Na plecach duże plecaki, drugie mniejsze z przodu. Ruszyliśmy. Po bokach same brudne zakłady bardziej przypominające przedsiębiorstwa w PRL niż prężne, bogate firmy jakie spodziewaliśmy się tu zastać. Droga nie miała chodnika więc szliśmy pasem rozdzielającym jezdnie. Powiewający co chwilę wiatr wzniecał tumany drobnego piasku i pyłu, który przyklejaj się do spoconej skóry i jeszcze bardziej utrudniał marsz. Wiatr ten wcale nie dawał ochłody, był gorący i parny.
Nagle z naprzeciwka nadjechał bus, komunikacji publicznej. Miał numer, niestety inny niż się spodziewaliśmy i jechał nie w tą stronę co my potrzebowaliśmy. Zwolnił koło nas, otworzył drzwi i coś do nas zawołał. Namawiał do wejścia. Przez otwarte drzwi wyleciało trochę orzeźwiającego zimnego powietrza. Stanowczo odmówiliśmy wejścia do środka, bo wydawało nam się to nielogiczne. Autobus odjechał, ginąc w tumanach kurzu, a my dalej szliśmy w zaplanowanym kierunku. Przez kilkanaście minut minęły nas dwa, może trzy pojazdy. Jak na kraj gdzie średnio przypadają cztery samochody na obywatela to wyjątkowo mało. Żadnej żywej duszy. Gdy znowu usłyszeliśmy nadjeżdżający bus tym razem za naszymi plecami. To był ten sam co wcześniej. Widocznie dojechał do portu i zawrócił. Ponownie zatrzymał się obok nas i zaprosił do środka. Teraz zwątpiliśmy, tym bardziej, że miał tabliczkę z napisem Bandar Seri Begawan Bus Station. Czyli dokładnie tam gdzie chcieliśmy jechać. Brodaty kierowca ponowni dość stanowczo, wręcz kazał nam wsiąść. Już się prawie zgodziliśmy – tak jak byśmy mu łaskę robili – gdy uświadomiliśmy sobie, że nie mamy waluty brunejskiej – dolarów brunejskich. Spodziewaliśmy się w porcie bankomatu, niestety ta go nie było, tak jak zresztą prawie niczego. Całe szczęście, że ten groźnie wyglądający i na pierwszy rzut oka niezbyt miły kierowca, był bardziej rozgarnięty od nas. Zorientował się o co chodzi i powiedział, że zapłacimy jak dojedziemy, bo na dworcu jest kantor. Zmarnowani i umęczeni wsiedliśmy do autobusu. Jak było miło gdy zamknęły się drzwi i poczuliśmy na skórze klimatyzacje. Dla formalności kierowca dał nam bilety i kazał skasować. Rozsiedliśmy się na tylnych miejscach i ruszyliśmy w głąb kraju. Jechaliśmy około godziny wyczekując centrum tego wyjątkowego kraju. Za oknem ciągnęły się cały czas przedmieścia z domkami jednorodzinnymi. Ładnymi, zadbanymi, dość dużymi. Jedyną oznaką, że jesteśmy bliżej centrum była gęstsza zabudowa i bardziej zielne kwietniki. Luksusowych budynków, banków i drapaczy chmur cały czas nie było. Mając w pamięci podobne stolice bogatych państewek, jak by chociaż Dubaj, tego się spodziewaliśmy. Gdy nagle domy z parterowych urosły do kilku kondygnacyjnych, autobus nasz wjechał na dworzec. Jakie było nasze zaskoczenie gdy okazało się, że jedyny dworzec w kraju wygląda prawie tak samo jak zwykły dworzec w średnim mieście malezyjskim. Dość ciemno, ciasno, śmierdzi paliwem i spalinami. Budynek w kiepskiej kondycji.
Czas poszukać kantoru, chociaż kierowca wcale nie kwapi się aby nas ścigać o kasę. Wtedy jeden z jadących z nami mężczyzn podszedł do kierowcy i zapłacił mu za nasze bilety. Sześć dolarów brunejskich. Nam wytłumaczył, że możemy mieć problem z wypłaceniem lub rozmienieniem pieniędzy. Co bardzo nas zdziwiło. Oczywiście podziękowaliśmy i zaraz Maciej pobiegł szukać pieniędzy. Ponieważ autobusy przyjeżdżały jak by do garażu musiał dostać się na parter, który był ponad stanowiskami autobusów. Tutaj kolejne wielkie zaskoczenie. Zepsute schody ruchome, że zepsute to jeszcze nic wielkiego wszędzie mogą się popsuć. Ale tutaj wyglądały jak by były nieczynne od lat. Dookoła dość brudno. Większość sklepów zamknięta. Szaro i ponuro. Bankomatów brak. Żadnego planu czy tabliczek informacyjnych. Pamiętajmy że jesteśmy w Brunei – jednym z najbogatszych państw na świecie. Dopiero po chwili z boku wyłoniło się małe okienko kantoru, gdzie udało się rozmienić malezyjskie ringgit na dolary brunejskie. Maciej wziął szybko tylko dziesięć aby oddać człowiekowi, który za nas wyłożył. Na szczęście dowiedział się do której mają otwarte. Do 17:00, a była 16:45.
W tym czasie Magda i Damian dzięki uprzejmości tego samego człowieka ustalili skąd odjeżdża nasz bus do Seri. To był ostatni bus tego dnia w tamte okolice. Sześć dolarów od łebka. Szybko oddaliśmy dług i wtedy uświadomiliśmy sobie, że znowu potrzebujemy kasę, a za chwilę zamykają kantor. Biegiem na górę i w ostatniej chwili udało się rozmienić kolejne dwadzieścia dolców. Na stanowiska autobusów, kierowca już pogania do wsiadania bo trzeba odjeżdżać. Cała przesiadka trwała chwilę. Busik był pełen, mały i ciasny. Każdy miał swoje siedzenie, ale jak wepchnęliśmy nasze plecaki, to skurczył się niemiłosiernie. Do Seri było zaledwie 100 kilometrów, a był to najbardziej oddalony zakątek Brunei. Od razu utknęliśmy w korku. Chyba ludzie zaczęli wracać z pracy, albo wjechaliśmy na jedyną drogę „szybkiego ruchu”. „Szybkiego” bo tutaj nawet na autostradzie obowiązuje ograniczenie do 50 km/h. Przed i za nami pojawiło się pełno samochodów. Gdyby nie to, że się nam trochę spieszyło i byliśmy zmęczeni, taka wolna jazda dawała możliwość poznania choćby przez okno Brunei, a w środku podczas rozmowy mieszkańców tego kraju.
Właśnie ten etapie w naszej podróży był nie do końca przemyślany i gdyby nie to że mieliśmy następnego dnia o dziewiątej lot z Miri do KL, byśmy zostali tu na noc i poświęcili choć kilka godzin na zwiedzanie. A tak wioskę na wodzie widzieliśmy tylko z daleka. Kilka ciekawych budynków prześlizgnęło się nam przed oknami.
Brunei w kółko nas zaskakiwało nie tylko tym, że prawie wszystkie tabliczki i znaki były tylko po arabsku ale i tym, że nigdzie nie było widać wielkich wieżowców, banków, gmachów, luksusu jak w większości stolic światowych. Na ulicach nie było też ludzi. Po chodnikach i deptakach nikt praktycznie nie spacerował. Z rzadka tylko gdzieś pojawiły się pojedyncze sylwetki pieszych. Jedyną oznaką jako takiego bogactwa jaką zauważyliśmy były dość duże i ładne domy na przedmieściach, w których mieszkali Brunejczycy. Przed każdym domen stało kilka samochodów i to z reguły dość dobrych marek. Bus zjechał z głównej drogi i nadal w większym i mniejszym korku przedzierał się przez osiedla a następnie inne miejscowości, gdzie co chwilę się zatrzymywał a pasażerowie płynnie to wysiadali, to wsiadali, tak, że prawie cały czas mieliśmy komplet. Brunei na tle swoich sąsiadów ma jeszcze jedną wielką zaletę dla kogoś takiego jak my. Czyli niepalącego. Na terenie Brunei jest kompletny zakaz kupowania i spożywania alkoholu i papierosów. O ile przyjemniejsze jest podróżowanie gdy nie trzeba wdychać dymu z cuchnących papierosów, których szczególnie w Indonezji nie dało się przeżyć więcej niż kilka minut.
Tak jazda to dobra okazja na poznanie kraju od środka, od strony jego mieszkańców. Współpasażerowie chętnie w takich okolicznościach nawiązują kontakt. Brunejczycy znowu w odróżnieniu od swoich biedniejszych sąsiadów nie tylko, że w ponad 98% nie są analfabetami (sąsiedzi zaledwie w 60%), to w znacznej większości znają też angielski. Byli zresztą przez dość długi czas ich kolonią. Zaczęły się pytania oni gównie skąd jesteśmy, gdzie jedziemy, co widzieliśmy co się nam podoba – czyli ogólnoświatowy standard. Nas natomiast interesowało życie codziennych Brunejczyków i ciekawostki z życia ich bogatego sułtana. Od razu zauważyliśmy, że nikt publicznie – bo byliśmy w komunikacji publicznej – nie odważył się powiedzieć czegokolwiek o swoim władcy prócz lakonicznego – OK. Zeszliśmy szybko na lżejsze tematy – alkohol. Wszyscy się pod uchem podśmiechiwali, dając do zrozumienia, że mimo zakazu nie jest im ten smak nieznany. Oficjalnie muzułmanom pić nie wolno, zakaz ten nie dotyczy nie muzułmanów i turystów. Oczywiście w domowym zaciszy, nie publicznie. Pytaliśmy o pustki na ulicy. Okazuje się, że większość mieszkańców jeździ samochodami i nie pracuje w centrum, tylko poza miastem. Nie ma barów i restauracji (z wyjątkami) ludzie bardzo cenią sobie rodzinę i dom w którym spędzają większość czasu. Dla nas miasto wyglądało, jak wymarłe lub właśnie ewakuowane. Trochę podśmiewali się z mieszkańców wioski na rzece. Zrozumieliśmy, że uważają ich za gorszych, nie chcących się dostosować, do rzeczywistości.
Z ciekawostek, które niestety są prawdziwe o Brunei i o których słyszeliśmy już w Europie to na pewno należało by wspomnieć, o tak przemilczanym przez pasażerów 29 sułtanie Hassanal Bolkiah i jego niewyobrażalnym majątku i całkowitej apodyktycznej władzy (monarcha absolutny, premier, minister finansów i obrony, jednocześnie jest nietykalny przez prawo). Znaleźli byśmy niedaleko u nas w Europie takich polityków co mają podobne zapędy.
Pasażerowie powoli się wykruszali. Zapadła szybko noc. Przedmieścia zamieniły się w las i droga dojechała prawie do samego morza. Dopiero kilkanaście kilometrów przed Serią zobaczyliśmy pierwsze szyby naftowe, czyli główne bogactwo tego kraju. Kraju? raczej jego monarchy. Dla ścisłości tylko dodamy, że sułtan nie jest do końca samolubny, myśli o swoich poddanych. Brunejczycy nie płacą podatków. Jedynie 7% dochody idzie na emeryturę (60 lat). Firmy nie płacą podatków, służba zdrowia jest darmowa, szkolnictwo darmowe (w odróżnieniu od innych krajów islamskich w Brunei kobiety mają pełen prawa społeczne i edukacyjne, nierzadko zdarza się, że zajmują wysokie stanowiska), każdy muzułmanin raz w życiu na koszt sułtana może lecieć do Mekki. Z rozmowy z Brunejczykami dało się wyczuć, że mają świadomość swoich ograniczeń wolnościowych w zamian za spokojne i dostanie życie u boku sułtana. Bardzo im to odpowiada.
W pełnej ciemności autobus wjechał wąskimi uliczkami między zabudowania Seri i zatrzymał się na placu. Wysiedliśmy. Wszyscy – było nas kilkoro. Cisza spokój nic się nie dzieje. Kilka starszych mężczyzn siedziało na krzesełkach przy jednym z domów. Oczywiście jako obcokrajowcy zostaliśmy zauważeni. Stąd do granicy jest trochę ponad dwadzieścia kilometrów i potem kolejne tyle do Miri. Niestety tego dnia nie było już żadnych autobusów. Musieliśmy poszukać jakiegoś transportu. Po chwili znalazł się ktoś, kto twierdził, że ma taksówkę i może zawieść nas do granicy. Zażądał za tą usługę „jedynie” 150 dolarów brunejskich, czyli jakieś 450 złotych. Cena horrendalna jak na nasze możliwości. Zresztą nie tylko na nasze. Kierowca zorientował się że jesteśmy pod ścianą i chciał to wykorzystać. Koszt paliwa jakie by na nas zużył to około 1 do 1,5 złotego!. Tutaj paliwo jest dziesięć razy tańsze niż woda mineralna. Oczywiście odmówiliśmy. Koszt nowych biletów lotniczych był by niższy niż przejazd tych kilku kilometrów.
Zostaliśmy na ulicy. Dookoła kilka szarych budynków i meczet. Meczet to dobre miejsce aby skorzystać z wody i ubikacji. Z doświadczenia wiemy, że przy każdym meczecie jest ogólnie dostępna ubikacja i umywalnia. Tak dla mężczyzn jak i oddzielnie dla kobiet. Nigdy nie mieliśmy problemów z korzystaniem z nich jako nie muzułmanie. Usiedliśmy na schodach i byliśmy trochę załamani sytuacją. Ciemno, obco i daleko do domu. Jak zwykle uratowało nas nasze hasło „hej przygodo” ktoś rzucił hasło – „bierzemy stopa”. Tylko gdzie? Maciej zaraz namierzył jakąś ruchliwszą drogę. Stanęliśmy na skrzyżowaniu. Ruch był dość spory więc i szans sporo. Zaczęliśmy machać najpierw nikt na nas nie reagował, ale po kilku minutach zatrzymały się naraz dwa samochody. Jednym dość wypasionym Protonem (produkcja własna made in Malaysia) jechał Philip. Zgodził się nas podrzucić. Jednak nie do samej granicy bo tam nie jechał, ale do drogi głównej, tuż przed granicą gdzie jak stwierdził powinniśmy coś złapać do Miri. Dzisiaj wiemy, że była to jedna z naszych najlepszych decyzji. Zaraz nawiązała się rozmowa, w której Damian był głównym tłumaczem. Philip był Brunejczykiem. Mieszkał na przedmieściach i pracował w rafinerii. Jechał do domu w Kuala Belaid, gdzie mieszkał z żoną. Dom dostał od firmy w której pracował. Miał około trzydziestu lat. Był dość duży jak na mieszkańca Borneo. Miał bardzo ciemną karnację skóry. Zdziwił się trochę co Europejczycy (Azjaci nie bardzo rozróżniają Europejczyków, dla nich wszyscy jesteśmy tacy sami, a już odróżnić Poland od Holand jest prawie nie wykonalne, to tak jak dla nas Tajlandczyk czy Wietnamczyk) robią w środku nocy na środku skrzyżowania gdzieś na uboczu, jednej z małych miejscowości. W końcu zeszliśmy na temat religii i zwyczajów w Brunei. Obowiązuje powszechna opinia, że Brunei jest skrajnie islamska i nie ma miejsca na tolerancję innych religii. Philip szybko nam wytłumaczył, że według tych opinii on już powinien mieć co najmniej obcięte ręce lub być kamieniowany – bo jest chrześcijaninem. Nie ukrywa tego, więcej publicznie się tym chwali. Co prawda w całym Brunei są „aż” trzy kościoły chrześcijańskie ale jak on zaznaczył to akurat tyle ile potrzeba. Opowiadał nawet, że kiedyś jego kościół odwiedził sam sułtan – który jest muzułmaninem. Sułtan ma zwyczaj wspomagać różne kościoły i instytucje społeczne. Także jak nam zapewniał nie ma żadnych problemów z tym , że jest chrześcijaninem w tym dość ortodoksyjnym kraju. Co prawda wszystkie święta i zwyczaje podporządkowane są pod islam, publicznie nie „należy” propagować świąt innych świąt. Jednak nie jest to tak jak słyszymy nieraz w krajach chrześcijańskich, że za noszenie czapki świętego Mikołaja, czy ubranie choinki grozi wiezienie lub kara chłosty. Wkrótce niestety musieliśmy wysiadać. Dojechaliśmy do głównej szosy gdzie stał jeden z nielicznych znaków napisany nie po arabsku, wskazujący kierunek zachodni i granicę państwa.
Philip jechał na północy zachód do swojego domu. Tu się rozstaliśmy. Było to dobre miejsce na dalsze łapanie stopa, bo stała tu bramka pobierająca opłaty za wjazd, no właśnie na co. Na pewno nie była to autostrada, ale dość kiepskiej jakości droga. W poprzek drogi leżała mulda zwalniająca dzięki czemu każdy nadjeżdżający samochód musiał się zatrzymać. Po minucie może duh nadjechała duża toporna ciężarówka. Damian wyskoczył na szosę zamachał rekami. Kierowca bardziej z ciekawości niż z chęci pomocy wyjrzała z szoferki. Był już nasz. Gdy po kilku słowach zorientował się o co nam chodzi, zaprosił nas do środka. Byliśmy uratowani, samochód ten jechał nie tylko do granicy ale dalej do samego Miri. Szybko wepchnęliśmy bagaże za siedzenia i rozlokowaliśmy się w kabinie. Magda na wielkiej obudowie od skrzyni biegów. Maciej wcisnął się miedzy siedzenia, a Damian rozsiadł się na drugim siedzeniu. Ruszyliśmy. Ciężarówka była mocno obładowana, aż unosiło przód gdy powoli ruszała. Droga była w kiepskim stanie i na każdej najmniejszej dziurze czy muldzie fatalne resory dobijały tak, że nasze tyłki mocno to odczuwały. Jechaliśmy powoli, droga była pusta. Całe szczęście bo nasza ciężarówka miała tak kiepskie światła, że ledwo było coś widać.
Jak zwykle szybo nawiązała się kolejna rozmowa. Nasz kierowca Bohari to Malezyjczyk. Wozi towary z jednej części Malezji (Sabah) do drugiej (Sarawak) przez Brunei. Okazuje się, że mało firm chce jeździć tą niedługą, ale dość skomplikowaną logistycznie trasą. Bardzo to utrudnia zachowanie jednolitej gospodarki w dwóch stanach borneańskiej Malezji. Jeden kraj, dwa stany tak bliskie geograficznie, a tak odległe gospodarczo. Próbowaliśmy podpytywać dlaczego nie ma porządnej drogi lub połączenia wodnego między tymi stanami, nasz kierowca tylko rozłożył ręce i powiedział, że Sabah i Sarawak zawsze konkurowały, a połączyła ich tylko jedna malezyjska flaga.
Wracając do naszego kierowcy, człowieka wyjątkowego. Niewysoki, ogolony na łyso, z twarzą dość charakterystyczną jak na azjatę – okrągła, wręcz pyzata. Skóra o lekkim żółtym zabarwieniu zupełnie inna niż Philipa. Nazwaliśmy go Kacper, bo jego śmiech (częsty) bardzo przypominał śmiech Kacpra Boskiego z filmu „Rodzinka.pl”. Bohari to rodowitym mieszkaniec Borneo pochodził z Kuching, ale obecnie mieszka w Miri. Ma żonę filipinkę Maria Betty. Jak nam opowiadał wielu Malezyjczyków ma żony z innych krajów. Mają dwójkę dzieci. Bohari jest muzułmaninem, a jego żona chrześcijanką. Takie mieszanki na Borneo obecnie to nic specjalnego. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu gdy wyspa była obcięta od świata rzadko zdarzało się, aby była możliwa wymiana społeczeństw międzykulturowych. Obecnie jest to bardzo popularne.
Nasza rozmowa była dość trudna logistycznie, Bohari ma tak fatalny akcent (jak większość Malezyjczyków), że ledwo można zrozumieć co mówi i kiedy mówi po angielsku, a kiedy po malajsku. Długo nie jechaliśmy gdy w oddali zobaczyliśmy oświetlone budynki przejścia granicznego. Cisza spokój nic się nie dziej. Prócz nas żywej duszy. Zatrzymaliśmy się na bocznej uliczce, z dala od budynków. Wygrzebaliśmy się z szoferki i ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że w kabinie jest jeszcze ktoś. Pod naszymi plecakami, z tyłu, za siedzeniami, siedział cicho pomocnik Bohariego. W ciemności szoferki wogle go nie zauważyliśmy, a jeszcze na dodatek przywaliliśmy go naszymi plecakami. Biedak wygrzebał się z czeluści i zastał nam przedstawiony. Ile było śmiechu jak się okazało, że jedzie jeszcze ktoś z nami. Niesyte pomocnik – nie pamiętamy jego imienia – nie mówił nic po angielsku, więc w zasadzie później nie brał udziału w naszej rozmowie.
Wszyscy odprawiliśmy się w jedynym czynnym okienku, niepozornej budce między kilkoma pustymi pasami do odprawy. Jakie było nasze kolejne zdziwienie, jak okazało się, że wbicie pieczątek do naszych paszportów to cała odprawa dla naszej grupy. Bohari nawet nie wyciągał paszportu, nie wspominając o dokumentach pojazdu, czy towaru jaki przewoził.
Dokładnie taka sama procedura po kilkuset metrach na bramkach wjazdowych do Malezji. Teraz gdy wiedzieliśmy, że mamy jeszcze dużo czasu i jesteśmy ponownie z Malezji, a Bohari zawiezie nas do samego Miri, byliśmy spokojni i mogliśmy delektować się rozmową z człowiekiem, który skacząc na wybojach za kierownica swojej ciężarówki, co chwilę śmiał się doprowadzając nas też do śmiechu. Prawdę mówić to większość śmiechu była spowodowana problemami językowymi. Co chwilę coś przekręcał lub nie zrozumiał, było to jednak tak urocze, że podróż minęła nam bardzo szybko.
Gdy wjechaliśmy do Miri Bohari zaczął dopytywać się do jakiego jedziemy hotelu. Było już późno, a nasz lot był o dziewiątej rano, nie było więc sensu szukać hotelu. Chcieliśmy jechać od razu na lotnisko. Przejechaliśmy całe Miri kierując się według znaków ustawionych co kawałek. Nagle Bohari zjechał z głównej drogi i wjechał na teren jakiejś firmy. Okazało się, że to firma w której pracuje i gdzie musi zostawić ciężarówkę, którą nie może jechać dalej. Przedstawił nas swojemu szefowi, który z ciekawości wyszedł nas zobaczyć. Bohari tak jak był wesoły tak i uczynny. Zaraz wziął z parkingu swój prywatny samochód zapakował nasze bagaże i zawiózł nas na lotnisko, upewniając się, że na pewno nie chcemy jechać gdzieś do hotelu.
Jak to bywa we współczesnym zglobalizowanym świecie wymieniliśmy się jeszcze adresami na FB i pożegnaliśmy z Bobari. Na tym w zasadzie skończyła by się nasza podróż tego dnia, gdyby nie fakt, że lotnisko w Miri jest po 24 zamykane i trzeba je opuścić. Niestety leży ono z dala od miasta, więc nie zostało nam nic innego jak spędzić noc na świeżym powietrzu. Tak się złożyło, że akurat tego popołudnia wyjątkowo padało. Szybko zorganizowaliśmy wielkie liście palm i legowiska gotowe. Robaki trochę dały nam się w nocy w kość, ale nie było tak źle.
Podsumowując. Jeśli planujecie lub nie macie wyjścia i musicie przejechać z jednej części Borneo do drugiej lub planujecie zwiedzić Brunei, to zaplanujcie to tak, aby poświecić trochę czasu na poznanie tego dość egzotycznego i dziwnego kraju.
Bardzo uważnie czytajcie i sortujcie informacje o Brunei, jak i innych miejscach na świecie. Zachodnie – chrześcijańskie – media lubią podkreślać odmienność i skrajności innych kultur, czy relingi, uznając je za „wypaczenie”. Jednak nie zawsze bez poznania specyfiki danego regionu, z dala od opisywanego miejsca, bez znajomości religii możemy ocenić słuszność i zasadność wprowadzonego tam prawa. W każdy kraju są skrajności i dziwactwa, które dla sensacji łato wyciągnąć jednak pamiętajmy, że tak naprawdę liczy się to co robią i jak myślą zwykli przeciętni ludzie.